Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, Karolino. Jest jeszcze nadzieja.
— Więc dał się wzruszyć? Ach, to cud prawdziwy!
— On? już go nic nie wzruszy. — Nie żyje.
Na te słowa kobieta — łagodna i widocznie anielskiej dobroci kobieta — złożyła ręce na znak dziękczynienia i z wyrazem wdzięczności wzniosła ku niebu oczy. I nagle zawstydzona ta mimowolną radością, ukryła twarz w dłoniach i pochyliła głowę, jakby prosząc o przebaczenie.
— Komuż więc jesteśmy dłużni? — zapytała wreszcie po chwili milczenia.
— Nie wiem, Karolinko, — jego spadkobiercy.
— Któż to jest?
— Nie wiem, — ale nim się to uporządkuje, spodziewam się, że znajdę potrzebne pieniądze, a choćbym nie miał wszystkiego, niepodobna przypuścić, aby ten spadkobierca mógł być równie nieubłaganym. Dziś możemy spać spokojnie, Karolino.
Z serca tych dwojga ludzi spadł ogromny ciężar. Twarzyczki dzieci nawet zajaśniały żywszą radością, chociaż nie pojmowały, co się stało. Śmierć nieznajomego, wracała spokój tej rodzinie: jedynem jej następstwem było uczucie ulgi i radości.
— Więc nieszczęśliwy w nikim nie zostawił żalu? — szepnął zgnębiony Scrooge. — Ach, duchu, błagam, zatrzyj to wrażenie. Chcę zapomnieć o tym okropnym pokoju i samotnym nieboszczyku pod całunem. — Chciałbym się przekonać, że śmierć bywa inna i inne zostawia uczucia, — pokaż mi takich, którzy płaczą i żałują.