Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to miejsce jest okropne. Nie zapomnę tej chwili, ale odejdźmy, błagam!
Widmo wskazywało mu ciągle głowę nieboszczyka.
— Rozumiem — rzekł Scrooge — ale nie mam siły.
Duch patrzał nań w milczeniu.
— Pokaż mi kogokolwiek, kogo śmierć tego człowieka obchodzi — mówił Scrooge w gorączkowej niepewności — pokaż mi go, zaklinam!
Widmo stanęło przed jego oczyma i natychmiast ujrzał inny pokój: jasny, oświetlony słońcem. W pokoju znajdowała się jakaś kobieta i kilkoro dzieci. Oczekiwała kogoś niecierpliwie, chodziła po pokoju, wyglądała przez okno, patrzała na zegar, chciała szyć, ale ręce jej drżały nerwowo, męczyła ją wesołość dzieci.
Wreszcie dały się słyszeć jakieś kroki. Pobiegła ku drzwiom, otworzyła: wszedł jej mąż, człowiek młody, — twarz miał ponurą, malowało się na niej dziwne pomieszanie: smutek, ciężka troska, a zarazem promyk nadziei, który usiłował pokryć.
Siadł zamyślony, z głową opartą na ręku; podano mu posiłek, zaczął jeść, ale zaraz położył łyżkę z niechęcią.
— Jakież wiadomości? — zapytała żona głosem cichym i zalęknionym.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Mówże — złe, czy dobre?
— Złe.
— Więc wszystko stracone?