Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poznać drugiego wysłańca Marley’a. Przeczuwając, iż widmo lada chwila odsunie znów firankę jego łóżka, zebrał całą odwagę, i aby uprzedzić tę chwilę, sam odsłonił obie własnemi rękoma. Teraz padł na poduszkę, powiódł wzrokiem dookoła i chciał odważnie spotkać widok ducha, nie okazując ani wzruszenia, ani zdziwienia.
Lecz choć przygotowany był na wszystko, nie spodziewał się tego, żeby nic nie było; dlatego też, gdy zegar wybił pierwszą, a duch się nie ukazał, porwał go dreszcz gwałtowny, i nie wiedział, co z sobą począć. Nacóż się zdała odwaga, na co wszystkie przygotowania? Pięć minut, dziesięć, kwadrans — nic. Leżał sztywny na łóżku, gdzie zbiegały się, jak do punktu środkowego, rozstrzelone promyki czerwonego światła, które gdzieś zajaśniało, gdy zegar cyknął na uderzenie godziny. Światło to niepokoiło go więcej, niż ukazanie się dwunastu duchów; nie pojmował jego znaczenia, nie zgadywał, skąd pochodzi, lękał się, czy przypadkiem on sam się nie pali i nie zwęgla w nieznanym ogniu. Wkońcu wpadł na myśl, (mybyśmy to byli odrazu odgadli, nieprawdaż?) otóż, wpadł na myśl, że ognisko i źródło tajemniczego światła musi się znajdować w sąsiednim pokoju, gdyż patrząc na błyszczące smugi, widać było jak najwyraźniej, że wszystkie stamtąd płyną. Ta myśl wyprowadziła go przecież z chaosu; podniósł się, wsunął na nogi pantofle i cichuteńko zmierzał do sąsiedniego pokoju. W chwili gdy brał za klamkę, dziwny głos jakiś zawołał go po imieniu i wejść mu tam rozkazał. Usłuchał.