Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rze. Boże Narodzenie — Dick! Prędko wynosić okiennice, zamykać sklep — wołał, zacierając ręce. — Cóż to, jeszcze tu stoicie, jak słupy! Jeszcze sklep nie zamknięty? Marsz!
Trudno sobie wyobrazić, z jakim pośpiechem rzucili się do drzwi. Z ogromnemi okiennicami wypadli, jak szaleńcy, na ulicę — raz, dwa, trzy — już wstawione; — cztery, pięć, sześć — zasuwy i kłódki nałożone; — siedem, osiem, dziewięć — wszystko zamknięte. Nimbyście doliczyli do dwunastu, oni już byli z powrotem, zmachani, jak konie wyścigowe.
— A teraz, moje chłopcy — rzekł Fezziwig — uprzątnijmy wszystko, powstawiajmy w kąty niepotrzebne rzeczy, żebyśmy mieli jak najwięcej miejsca. No! galop! Dobrze tak; ach, ty niezdaro, tę skrzynię pod biurko — Ebenezerze, co ty robisz? — tę pakę jedną na drugą, no, zrozumiałeś wreszcie?
Uprzątnąć? — oniby cały dom roztrzęśli i przenieśli gdzieindziej w mgnieniu oka. W minutę wszystko już było skończone. Wszystko, co tylko można było ruszyć z miejsca, popakowali gdzieś w kąty, jak gdyby ludzkie oko nigdy dojrzeć tego nie miało. Podłogę skropiono i wymieciono, lampy poprawiono, na komin wsypano furę węgla, sklep zmienił się w jednej chwili w wielką salę balową, wygodną, jaśniejącą; — może tylko, jak na salę balową, cokolwiek zanadto ogrzaną. Ale to nic nie szkodzi.
Zaczęły się niespodzianki. Przyszedł najpierw, niby to sam z siebie, skrzypek, z ogromną księgą nut pod pachą. Zasiadł na wysokiem krześle pryn-