Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan... pan... Scrooge!!
— Tak jest — szanowny panie — to moje nazwisko. Nie wiem, czy przyjemnie brzmi w uszach pańskich, wybacz mi moje wczorajsze zapomnienie. Byłem bardzo zajęty — roztargniony. Lecz dziś pozwoli pan — tu Scrooge nachylił się i szepnął mu coś do ucha.
— Czy podobna! czy być może! — zawołał nieznajomy, nie mogąc wyjść z podziwienia — czy pan nie żartuje ze mnie!
— Mówię jak najpoważniej — ani grosza mniej — płacę długi przeszłości; wierzaj mi pan, czynię to z największą radością — przyjm — zrób mi tę łaskę!
— Panie! — odpowiedział tamten, ściskając mu rękę z uczuciem. — Podobna wspania...
— Ani słowa więcej — nie godzien jestem pochwał. Bądź pan tak łaskaw i oznacz mi godzinę — gdzie i kiedy mam się stawić z pieniędzmi. Może raczysz przyjść do mnie z twoim zacnym towarzyszem?
— Bezwątpienia.
— Dziękuję panu — bardzo dziękuję. — Będę panom nieskończenie wdzięczny. — Dowidzenia! Polecam się pamięci.
Wszedł do kościoła, modlił się, znowu chodził po ulicach, uśmiechał się, zagadywał nieznajomych, całował dzieci, wypytywał ubogich o ich potrzeby i obdarzał wsparciem. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwym.
Około południa znalazł się przed mieszkaniem siostrzeńca.
Przeszedł przed drzwiami tam i napowrót kilkanaście razy. Nie miał dosyć odwagi, aby przestąpić progi tego domu. Wreszcie zakołatał.