Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieka — jestem gotów całem sercem towarzyszyć ci wszędzie. Błagam cię — odpowiedz mi.
Żadnej odpowiedzi. — Ręka ciągle wyciągnięta naprzód.
— Prowadź mnie — prowadź! Noc szybko upływa — wiem, że każda jej chwila jest dla mnie niezmiernie droga. — Duchu! prowadź mnie.
Duch postąpił naprzód. Scrooge szedł za nim w cieniu sukni, a cień ten zdawał się go otaczać i unosić.
Nie można powiedzieć stanowczo, czy weszli do miasta, czy też miasto nagle wyrosło około nich. Scrooge się obejrzał i poznał, że jest w Londynie — na giełdzie — pomiędzy kupcami, bankierami, agentami, szybko biegającymi w różne strony, to znowu gromadzącymi się w małe kółka dla rozprawiania o interesach. — Jedni spoglądali na zegarek, inni bawili się łańcuszkiem, — inni młynkowali palce około palców, wodzili ręką po czole, — jeden drugiego chwytał za guzik od surduta i t. p., jak to Scrooge widywał zwykle w tem zgromadzeniu.
Duch zatrzymał się w pobliżu małego kółka bankierów. Scrooge, spostrzegłszy rękę widma, wyciągniętą w tym kierunku, zbliżył się dla podsłuchania rozmowy.
— Nie — mówił jakiś tłusty jegomość, — nie wiem nic więcej. Słyszałem tylko, że umarł.
— Kiedy? — zapytał inny.
— Zdaje mi się, że tej nocy.
— Na cóż — co mu się zrobiło, — czy chorował? — wtrącił trzeci, zażywając ogromny niuch tabaki. — Myślałem, że ten nigdy nie umrze.