Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Targali, ciągnęli, szarpali — jak rabusie — ona się śmiała, chichotała, opędzała, a matka klaskała w ręce.
Wtem usłyszano pukanie do drzwi; — natychmiast hałas się podwoił — cała gromada uniosła ją ku drzwiom, ona ze śmiechu nie mogła się bronić i stanęła naprzeciw ojca, obładowanego cackami i kolendami. Wystawcie sobie krzyki, bitwy, napaści na bezbronnego przychodnia. Jeden malec porywa krzesło, i włazi mu na kark, jak po drabinie, inny przetrząsa kieszenie i wyciąga paczki poowijane w bibułę, — tamten ściąga mu krawat i wiesza na szyję, racząc uściskami, szturchańcami, popychaniami od stóp do głowy. A co za radość, co za krzyk, co za zdumienie przy otwarciu każdej paczki. Jakie niemiłe wrażenie, gdy jednego malca schwytano, jak w zapale pakował do ust patelnię z blaszanego gospodarstwa; naturalnie, że na niego padły wszystkie przypuszczenia, iż połknął indyka z cukru razem z drewnianym półmiskiem. Wreszcie godzina spoczynku nadeszła, dzieci zwolna jedno po drugiem wychodzą z salonu i, zaprowadzone do sypialni, usypiają z zabawkami w ręce, z projektami zabaw na jutro! Spokój wrócił.
— Marjo — rzekł mąż, zwracając się z uśmiechem do żony, — widziałem dziś jednego z twoich dawnych znajomych.
— Kogoż takiego?
— Zgadnij!
— Jakże chcesz, abym zgadła? No... czy czasem nie pana Scrooge — odpowiedziała, śmiejąc się.
— Tak jest — jego. Przechodziłem koło okien kantoru, a ponieważ okiennice nie były zamknięte