Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w miarę jak się kto oddalał, i życząc wszystkim wesołych świąt. Gdy pozostali sami w kole domowników, powtórzyli im życzenia, rozdali kolendy, pożegnali serdecznie. Ucichły radosne głosy, a subjekci udali się na spoczynek do łóżek, tymczasowo za kantorem sklepu urządzonych.
Przez cały ten czas Scrooge kręcił się, jak gdyby postradał zmysły. Duszą i sercem brał udział w zabawie, do której jego sobowtór należał tak czynnie. Poznawał wszystko, przypominał sobie wszystko, wszystkiem się cieszył i najrozkoszniejszych doznawał wrażeń. Dopiero gdy znikły jaśniejące radością oblicza subjektów, przypomniał sobie o obecności ducha, spostrzegł, że tamten wpatrywał się weń badawczo, a promień światła tryskający nad głową widma, coraz żywszą rzucał jasność.
— Jakże mało potrzeba — rzekł duch, — aby w tych głupich ludziskach najżywszą obudzić wdzięczność.....
— Mało? — powtórzył Scrooge.
Duch skinął, aby zamilkł, i kazał mu się przysłuchać rozmowie subjektów, obsypujących pochwałami i uwielbieniem swego pryncypała.
— Wielka rzecz, i cóż takiego zrobił — rzekł duch po chwili. — Wydał kilkadziesiąt złotych z waszych śmiertelnych pieniędzy, — może i mniej. Czyż warto go tak wynosić, tak wielbić, tak wychwalać?
— Duchu! co też ty mówisz — zawołał Scrooge z uniesieniem, zapomniawszy, że jest sobą, lecz przedzierzgnąwszy się niejako w swego sobowtóra. Nie