Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stary i tem bardziej ponury, że nikt w nim nie mieszkał oprócz Scrooge’a, inne bowiem lokale wynajmowano na kantory i biura kupieckie. Dziedziniec tak był ciemny, że nawet Scrooge, znający doskonale każdy niemal kamyk, musiał iść poomacku. Mgła i gołoledź tak zawisły na ponurych drzwiach domu, że zdawało się, jakby ponury duch zimy rozsiadł się na progu, w smutnem pogrążony zamyśleniu. Ale do rzeczy. Jest fakt oczywisty, że kołatka, znajdująca się u drzwi, nie miała w sobie nic nadzwyczajnego, — może tylko była nieco za gruba, — faktem jest najprawdziwszym, że Scrooge widywał ją rano i wieczór codziennie, od kiedy mieszkał w tem miejscu; — że oprócz tego, Scrooge nie posiadał wcale, ale to ani szczypty tego, co to dziwaczni ludzie nazywają wyobraźnią, — tak jak to przystało na prawego mieszkańca starego miasta Londynu, nie wyłączając (przepraszam za moją śmiałość) szanownej korporacji kupców, bankierów, ławników i rajców staromiejskich. Trzeba także wiedzieć, że Scrooge ani razu nie pomyślał o Marley’u, od chwili obojętnej wzmianki, jaką zrobił poprzednio, mówiąc o zaszłej przed siedmiu laty śmierci byłego wspólnika. Proszę mi więc wytłumaczyć, jeżeli to da się wytłumaczyć, jakim sposobem Scrooge, wsadzając klucz w zamek, ujrzał w kołatce (nie wyrzekłszy żadnych czarodziejskich zaklęć) nie kołatkę, ale... twarz Marley’a!
Tak jest — powiadam wam, twarz, albo jeżeli wolicie, oblicze Marley’a. Nie był to cień zamglony i niewyraźny, jak inne przedmioty znajdujące się na dziedzińcu — przeciwnie, zjawisko okolone było prze-