Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

narzędzia i przygotowawszy się do powrotu do wsi, obudził nieznajomego.
„Dobrze!“ powiedział wędrowiec, opierając się na łokciu. „Dwie mile za wierzchołkiem pagórka?“
„Coś około tego“.
„Coś około tego. Dobrze“.
Dróżnik poszedł do domu, poprzedzany tumanami pyłu, biegnącemi w kierunku wiatru; wkrótce był już przy studni, gdzie cisnął się między chude krowy przyprowadzone do wodopoju, szepcząc coś nawet do nich, gdy już naszeptał się do całej wsi. Kiedy we wsi skończono wieczerzę, nikt nie poszedł spać jak zazwyczaj, ale wszyscy wylegli przed drzwi i zostali tam. Szept ich był dziwnie zaraźliwy; a gdy z zapadnięciem zmroku cała wieś zebrała się koło studni, dziwnie zaraźliwa okazała się potrzeba patrzenia na niebo — i to w jednym tylko kierunku. Pan Gabelle, najstarszy urzędnik, poczuł się nieswojo. Wyszedł na próg domu i również spojrzał w tym kierunku. Przenosił wzrok z kominów na ciemne twarze koło studni i szepnął zakrystianowi, który przechowywał klucze od kościoła, że może trzeba będzie uderzyć w dzwon alarmowy.
Noc stawała się coraz ciemniejsza. Drzewa, otaczające château i chroniące je od zetknięcia z resztą świata, poruszyły się na wietrze, jak gdyby grożąc ciemnym, ciężkim masom kamiennym. Deszcz pędził z wściekłością przez dwie kondygnacje wielkich kamiennych schodów, uderzał o ciężkie drzwi, jak gdyby śpieszył z nowiną do tych, którzy byli za temi drzwiami. Niepokojące podmuchy wiatru przebiegały sień, pomiędzy nożami myśliwskiemi i oszczepami, biegły po szerokich schodach, poruszały firanki łoża, na którem spoczywał ostatni Markiz. Od Południa, od Północy, od Zachodu i od Wschodu, poprzez lasy, depcząc wysoką trawę i suche gałęzie, cztery rozczochrane, oberwane postacie ostrożnie zbierają się na dziedzińcu. Cztery światła zabłysły na dziedzińcu; potem rozeszły się a wszystko znów pogrążyło się w mroku.
Ale nie na długo. Nagle château zaczęło się ukazywać dziwnie wyraźnie w jakiemś swojem, własnem świetle, jak gdyby samo było jego źródłem. Następnie jasne smugi zatrzepotały na froncie gmachu, wypełniając wolne przestrzenie i ukazując balustrady, okna, arkady. Potem płomień wzbił się wyżej, stał się szerszy, jaśniejszy. Po chwili buchnął z wielkich okien. Kamienne oblicza zbudziły się i patrzyły z ognia.
Krzyki nielicznych mieszkańców, którzy pozostali w zamku. Siodłanie wierzchowców, szybki odjazd z dziedzińca. Pęd i tupot końskich kopyt w mroku, cugle ścią-