Strona:PL Juljusz Verne-20.000 mil podmorskiej żeglugi 307.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na przywrócenie nam wolności.
Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się, nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, w takim razie mógłbym tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadną miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze, ta regularność życia, jednostajność temperatury nie dawały wcale powodu do chorób i w zupełności mogły wystarczać takiemu człowiekowi, jak kapitan Nemo, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu, który był u siebie, udawał się, dokąd chciał, który drogami skrytemi dla innych, lecz wiadomemi sobie, dążył do swego celu. My jednak nie zerwaliśmy z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studjów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu i pragnąłem, żeby ta książka rychlej, czy później, wyjrzała na świat.
Tam nawet, w tych wodach Antylskich, gdym, zanurzony o dziesięć metrów pod falą, patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów wzbogaciło moje codzienne notatki! Były tam, pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonemi, jak nitki jedwabne, niebieskiemi mackami, oraz meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające ciecz gryzącą. Były tam, pomiędzy stawowemi, pierściennice półtora metra długości, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach i rzucające przy swym ruchu wszystkie blaski słonecznego widma. Były w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate dziesięciu stóp długości i ważące sześćset funtów, z trójkątną piersiową płetwą, grzbietem w pośrodku nieco wypukłym, oczami umieszczonemi w końcu przedniej części głowy. Raje te, błąkając się, jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy, niby ciemną okiennicą, szyby salonu. Były rogatnice amerykańskie, dla których przyroda miała tylko biały i czarny kolor, płetwiaste babki mięsiste i wydłużone, z wydatną paszczęką i żółtemi płetwami; skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich o ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barweny, strojne od głowy do ogona złotemi prążkami, poruszając błyszczącemi płetwami, prawdziwe arcydzieła jubilerszczyzny, poświęcone niegdyś Dianie i poszukiwane szczególniej przebogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Niech ten je jada, kto łowi”. Nakoniec kolcolice złociste, zdobne szmaragdowemi opaskami, odziane w aksamit i jedwab, przesuwały się nam przed