Strona:PL Juljusz Verne-20.000 mil podmorskiej żeglugi 137.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak też to czas prędko ubiega na lądzie! — zawołał Ned, wzdychając.
— Ruszajmy! — mówił Conseil.
Zaczęliśmy więc wracać przez las, dopełniając nasze wiktuały: to kapustą palmową, którą trzeba było zbierać z pod wierzchołków drzew, to groszkiem, który, o ile wiedziałem, Malaje nazywają „abru”, to ignamami przewybornego gatunku.
Nadźwigaliśmy się dobrze, nimeśmy przybyli do łodzi! Ned Land nie był zadowolony z tych zapasów. Los mu jednak sprzyjał, bo prawie już na wsiadaniu spostrzegł gromadę drzew wysokich od dwudziestu pięciu do trzydziestu stóp, z rodzaju palm. Drzewa te, równie cenne jak chlebowe, uważane są za jedne z najpożyteczniejszych na wyspach Malajskich. Były to drzewa, wydające sago; rosną one bez uprawiania, a mnożą się jak morwy, przez nasienie albo przez latorośle.
Ned Land umiał sobie radzić z temi drzewami: ujął siekierę a działając nią sprawnie i silnie, powalił wkrótce parę drzew sagowych. Że owoc był dojrzały, znać było po białym proszku, pokrywającym drzewo. Patrzyłem na jego robotę okiem naturalisty raczej, niż zgłodniałego. Zdejmował naprzód z każdego pnia pas kory grubej na cal, pod którą była tkanka długich włókien, pokrywająca rodzaj mączki kleistej. Właśnie ta mączka jest sago, którem się głównie żywi ludność malajska.
Narazie musiał Ned Land poprzestać na porąbaniu pni, jakby na drzewo do palenia, na potem zostawiając sobie wydobycie mączki, oddzielenie jej od włókien, przez wyciśnięcie w jakiej tkaninie, wysuszenie na słońcu, wreszcie stwardnienie jej w formach.
Nareszcie o piątej pod wieczór, władowawszy do łodzi nasze bogactwo, popłynęliśmy ku naszej pływającej gospodzie, do której przybyliśmy w pół godziny. Nikt nie wyszedł na nasze przyjęcie — jakby ogromny cylinder z blachy żelaznej nikogo żywego nie zawierał w sobie. Po zniesieniu tego, cośmy przywieźli, poszedłem do mego pokoju, gdzie już zastałem posiłek przygotowany. Zjadłszy, co było, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz, dnia 6-go stycznia, nie dał się czuć na pokładzie żaden znak życia. Łódź nasza była tam, gdzieśmy ją przyczepili — postanowiliśmy więc nową zrobić wycieczkę na wyspę. Ned Land obiecywał sobie w innej stronie lasu szczęśliwsze niż wczoraj odbyć polowanie.
O wschodzie słońca jużeśmy płynęli; łódź nasza, niesiona falami, bijącemi od morza ku lądowi, prędko nas do brzegu przyniosła.
Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka, co do wyboru strony, w którą należało się udać — i poszliśmy za tym długonogim naszym przewodnikiem. Zwrócił się on ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dostał się na wyniosłą płaszczyznę,