Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz Strogow wiedział już wszystko. Każdy wyraz wbijał się weń, jak kinżałem. Wiedział, że jest tropiony, że matka jego była w rękach okrutnika, którego nienawidził całą duszą. Ale wiedział też, że jego matka nie zdradzi się nawet śród mąk, choćby milczenie miało kosztować ją życie.
Z dalszej rozmowy wniósł, że z północy zdążają wojska rosyjskie, że pod Koływanią nastąpi bój, ale nieliczne siły Rosjan, wzięte w dwa ognie między przeważające armje tatarskie, zmierzające tam od wschodu i zachodu, będą starte w proch.
Aby zdążyć do Irkucka przed ścigającym go oddziałem, winien był ujść stąd, zanim obozujący zejdą z miejsca. Wyruszyć ze swego schronienia było ryzykiem straszliwem; ujść niepostrzeżenie — prawie niemożliwością. Ale nie było wyboru. Trzeba było oddalić się przed brzaskiem dnia, korzystając z ciemności. Jego drogi koń wyniesie go. Niechby go doniósł do brzegów Obi, choćby miał paść. Tam znajdzie się prom lub łódź. Ostatecznie przebędzie rzekę wpław.
Chodziło o honor, o zbawienie kraju, może o wyratowanie matki. To zdwajało jego energję, kazało ważyć się na niebezpieczeńswo. Czołgając się w trawie, zbliżył się do swego konia, przemówił doń pieszczotliwym szeptem. Mądre zwierzę zrozumiało jeźdźca. Szło za nim, pociągnięte uzdą, tak cicho, jakby rozumiało, iż najlżejszy szmer stanowi niebezpieczeństwo.
Ale, na nieszczęście, w chwili gdy wysuwano się już poza kępkę drzew, koń jednego z Uzbeków zwietrzył uchodzących, spłoszył się i wybiegi na drogę. Za nim popędził właściciel — dojrzał sylwetę Strogowa — krzyknął. Ludzie na biwaku porwali się i wybiegli na drogę.
Ale Strogow już siedział w siodle. Konia puścił