Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nadja nie pytała o nic. Rozumiała, że coś zawisło nad wolą Strogowa, każąc mu znieść wszystko — aż do obrazy śmiertelnej. Gdy rozchodzili się do swoich pokojów, chciała go pocieszyć.

— Bracie... — zaczęła.
Położył palec na swych ustach, tym znakiem prosząc ją o milczenie. Pokorna jego niemocy rozmawiania, z westchnieniem odeszła.
Michał Strogow nie położył się. Tej nocy nie spał nawet godziny. Miejsce, którego dotknął brutalny bicz, gorzało. Modlił się:
— To dla ojczyzny i dla ciebie, Ojcze–Carze!
Wrażał sobie w pamięć rysy człowieka, który go zelżył. Nie bał się. Nie zapomni ich.
O świcie wezwał pocztmistrza.
— Tyś tutejszy?
— Tak.
— Znasz człowieka, który wziął moje konie?
— Nie. Pierwszy raz go widziałem.
— Jak myślisz... kto to być może?
— Pan, który potrafi rozkazywać!
— Co to?... Sąd o mnie?!
— Nie... tak!... Są obelgi, które nawet nie każdy kupiec zniesie — razy bicza! — roześmiał się.
Strogow szedł z roziskrzonym wzrokiem ku niemu. Położył mu ręce ciężko na ramionach. I stłumionym głosem rzekł:
— Wynieś się, przyjacielu — albo... zabiję cię!
— Wolę pierwsze! — mruknął tamten. I ulotnił się.
W godzinę potem tarantas uwoził Strogowa i Nadję z miejsca okrutnego wspomnienia. Na Arbatce, jednym z głównych dopływów Irtyszu, który wypadło przebyć, jak poprzednio Tobol, zwyczajem miejscowym, wjechawszy na prom — podróżni usłyszeli od przewoźników niepokojące o najeździe wieści.