Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sonem była rzeczą niemożliwą. Nawet Lingard nigdy się na to nie porywał. Zadawał Jörgensonowi pytania, niby mag rozpytujący wywołanego ducha, albo dawał mu krótkie wskazówki, jakby się posługiwał jakimś cudownym automatem. I widać ten sposób traktowania odpowiadał Jörgensonowi najbardziej. Prawdziwym towarzyszem Lingarda na pokładzie Emmy był d’Alcacer. D’Alcacer odniósł się do Lingarda ze swobodą człowieka przyzwyczajonego przez całe życie do dobrego towarzystwa, w którem nawet udawanie musi mieć cechy swobody. Może d’Alcacer umiał tak dobrze udawać, może to było zgodne z jego naturą, lub też podyktowane przez dyskrecję, lecz nie pozwolił nigdy aby najlżejsze zaciekawienie odbiło się w jego gładkiej, poważnej, zawsze równej uprzejmości, rozjaśnianej przez lekkie uśmiechy, które często nie miały ścisłego związku z jego słowami, lecz zaprawiały je dobrocią i jakby taktem. Ale treść tych słów była zawsze ściśle neutralna.
Lingard odkrył jeden jedyny raz w d’Alcacerze coś w rodzaju głębszego oddźwięku; było to nazajutrz po długich rokowaniach wewnątrz ostrokołu Belaraba, mających na celu czasowe wydanie jeńców. Lingard powziął myśl prowadzenia tych rokowań — jak to pani Travers powiedziała najdokładniej mężowi — z powodu rywalizacji między partjami, a także ze względu na ogólny stan umysłów w osadzie pozbawionej obecności człowieka, który był nominalnym władcą Wybrzeża Zbiegów i — przynajmniej w teorji — stanowił tam największą siłę. Belarab przebywał wciąż u grobu ojca. Trudno było powiedzieć, czy ten człowiek o sercu zgorzkniałem i tęskniącem do pokoju usunął się, aby rozmyślać nad ludzką niesfornością i niewdzięczną naturą swego zadania, czy też udał się tam poprostu