Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i d’Alcacerowi; przywiązywał do tej próby znaczenie obowiązku, składanego na ołtarzu uprzejmości i pojednania. Nie mógł mieć pojęcia, jak dalece jego obecność rozjątrzała pana Traversa; zachowanie tego ostatniego było zanadto konsekwentne aby się różnić w odcieniach. Pan Travers żywił niezbite przekonanie, że padł ofiarą podejścia; że jakiś nadzwyczajny i okrutny bandyta naznaczył na niego okup o niepojętych warunkach. To przekonanie, ugruntowane niezłomnie, nie opuszczało go ani na chwilę; było przedmiotem jego rozpamiętywań pełnych oburzenia i nawet ujawniało się niejako w jego wyglądzie. Czaiło się w oczach, gestach, nieuprzejmych pomrukach i posępnem milczeniu. Wstrząs moralny, któremu uległ, nadwerężył wkońcu jego organizm. Pan Travers odczuwał bóle w wątrobie, miewał napady senności i tłumione porywy wściekłego gniewu, które niepokoiły go skrycie. Cera jego przybrała żółty odcień, a ociężałe oczy nabiegły krwią od dymu z ognisk, palących się na dworze wewnątrz ostrokołu Belaraba, gdzie trzymano Traversa w ciągu trzech dni. Oczy jego były zawsze bardzo wrażliwe na zewnętrzne warunki. Piękne, czarne oczy d’Alcacera lepiej to wytrzymały, a powierzchowność jego nie różniła się zbytnio od zwykłego wyglądu. Przyjął z uśmiechem i podziękowaniem granatową kurtkę z cienkiej flaneli, ofiarowaną mu przez Jörgensona. Obaj mieli mniej więcej taką samą postawę, choć oczywiście d’Alcacer o żywem i spokojnem obejściu, o bystrym umyśle, nie przypominał niczem Jörgensona, który — nie będąc dosłownie macabre — zachowywał się raczej jak obojętny lecz niespokojny trup. Nie można było powiedzieć, aby ci dwaj ludzie kiedykolwiek z sobą rozmawiali. Konwersacja z Jörgen-