Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spodzianem szyderstwem. Jego żonie mignęło przez myśl, że może nie zna go tak dobrze jak przypuszczała. Wyglądało to, jakby gładka i uroczysta skorupa nieugiętego konwencjonalizmu popękała zlekka tu i tam pod wpływem wielkiego natężenia, odsłaniając omylność zwykłego śmiertelnika. Ale zarysowała się tylko zewnętrzna powłoka pana Traversa; zdumiewająca głupota jego pychy pozostała nietknięta. Pani Travers przyszło na myśl, że dyskusja zupełnie jest bezcelowa. Rzekła, kończąc upinanie włosów:
— Zdaje mi się, że trzeba wyjść teraz na pokład.
— Masz zamiar wyjść tak na pokład? — mruknął pan Travers ze spuszczonemi oczami.
— W tem ubraniu? Naturalnie. Nie jest to już nic nowego. Któż się ma tem zgorszyć?
Pan Travers nie odrzekł nic. To, co mu powiedziała o jego zachowaniu, było bardzo prawdziwe. Dąsał się na ludzi, którzy drażnili go niezmiernie, zarówno jak rzeczy i wypadki; drażniły go słowa i nawet spojrzenia, które zdawał się odczuwać na skórze fizyczne jak ból, jak poniżające dotknięcie. Opanował się o tyle, że się nie wzdrygał. Ale dąsał się wciąż. Żona jego ciągnęła dalej.
— I pozwól sobie powiedzieć, że te suknie są godne księżniczki — to znaczy że obyczaj ustalił ich gatunek, rodzaj materjału i krój dla władczyń w tym kraju — dalekim kraju, gdzie — jak mi mówiono — kobiety rządzą narówni z mężczyznami. I rzeczywiście suknie te są przeznaczone na dar dla prawdziwej księżniczki, gdy przyjdzie na to czas. Zostały wybrane z największą troskliwością dla tego dziecka — Immady. Kapitan Lingard...
Pan Travers wydał nieartykułowany dźwięk, coś pośredniego między jękiem a pomrukiem.