Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Z największą pewnością. — Pan Traversa podniósł głowę, choć naturalnie głosu nie podniósł. — Powinnaś była pozostać na jachcie wśród białych ludzi, służby, kapitana, załogi, której obowiązkiem jest... która byłaby gotowa za ciebie umrzeć.
— Ciekawam dlaczegoby mieli za mnie umierać — i skąd jabym mogła żądać od nich takiego poświęcenia. Ale nie wątpię, że byliby to zrobili. A może wolałbyś abym pozostała na brygu tego człowieka. Byliśmy tam wszyscy najzupełniej bezpieczni. Jedynie dlatego chciałam tu koniecznie przyjechać, żeby być bliżej ciebie — żeby zobaczyć własnemi oczami, co można dla ciebie zrobić i co się robi... Ale jeśli chcesz abym ci wyłożyła swoje pobudki, nie umiem ci nic powiedzieć. Nie mogłam siedzieć tam całemi dniami bez wieści o tobie, wśród tej okropnej niepewności. Przyjeżdżając tu, nie wiedzieliśmy nawet czy obaj jeszcze żyjecie. Mogli cię przecież zamordować tam na mieliźnie po odjeździe radży Hassima i tej dziewczyny, mogli cię też zabić, gdy płynęliście w górę rzeki. Chciałam dowiedzieć się o wszystkiem zaraz, jaknajprędzej. To była kwestja jednej chwili. Wyruszyłam tak jak stałam, bez namysłu.
— Tak — rzekł pan Travers. — I nie przyszło ci nawet na myśl, żeby zabrać dla mnie trochę rzeczy do podróżnego worka. Byłaś zaiste bardzo podniecona. Albo też zapatrywałaś się tragicznie na sytuację i wydawało ci się, że nie warto się troszczyć o moje ubranie.
— To była doprawdy kwestja jednej chwili. Nic innego nie byłabym mogła zrobić. Czy nie chcesz temu uwierzyć?
Pan Travers podniósł znów oczy na żonę. Zoba-