Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

strzegł, że Travers siedzi na łóżku polowem. Podniósł się zupełnie nieoczekiwanie. Przed chwilą zaledwie zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie i przez dłuższy czas panowała niczem nie zamącona cisza. D’Alcacer wykrzyknął aż ze zdziwienia, na co pan Travers zwrócił powoli głowę w jego stronę. D’Alcacer zbliżył się do łóżka z pewną niechęcią.
— Pan nie śpi? — zapytał.
— Dostałem nagle dreszczów — rzekł pan Travers. — Ale teraz już nie jest mi zimno. To dziwne! Zdawało mi się, że powiał jakiś lodowaty podmuch.
— Ach tak — rzekł d’Alcacer.
— To oczywiście niemożliwe — ciągnął pan Travers. — Tutejsze zastałe powietrze nie porusza się nigdy. Lepi się wstrętnie do człowieka. Która godzina?
— Doprawdy że nie wiem.
— Szkiełko mego zegarka stłukło się wtedy wieczorem na mieliźnie, kiedy ci dzicy napadli na nas tak zdradziecko — sarknął pan Travers.
— Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony — zwierzył się d’Alcacer. — Pamięta pan, zatrzymaliśmy się i zapalałem cygaro.
— Nie przypominam sobie — rzekł pan Travers. — Wyciągnąłem wtedy właśnie zegarek. Wyleciał mi z rąk naturalnie, ale trzymał się na łańcuszku. Ktoś na niego nadepnął. Wskazówki są odłamane. Zegarek ciągle tyka, ale nie mogę zobaczyć która godzina. To okropnie irytujące.
— To znaczy, że pan nakręca zegarek co wieczór?
Pan Travers spojrzał na niego w górę ze swego łóżka i wydał się także zdziwionym.
— No, zdaje mi się że tak. — Milczał przez chwilę. — To nie jest takie bezmyślne, jakby się panu