Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spotkać u wrót. Byli wewnątrz, jak gdyby ktoś go zdradził — jakiś ukryty nieprzyjaciel. Chciał się rozejrzeć, szukając tego chytrego zdrajcy. Poczuł w sobie jak gdyby pustkę i nagle pomyślał: „Jakto! przecież to ja sam“.
W jednej chwili wróciła mu jasna, bezlitosna pamięć o Hassimie i Immadzie. Ujrzał ich w dali za lasami. O tak, istnieli — w jego piersi!
— Cóż to była za noc! — mruknął, spoglądając w oczy pani Travers. Nie przestawał na nią patrzeć ani przez chwilę. Wzrok jego trzymał ją pod czarem, choć przez całą nieskończoną minutę Lingard nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Na jego szept poruszyła się zlekka i znów ją zobaczył.
— Jaka noc? — szepnęła nieśmiało jak intruz.
— Niepodobna do dzisiejszej — rzekł. — Zwróciła pani wówczas moją uwagę, jak cicho jest i spokojnie. Tak. Niech pani posłucha jak teraz jest cicho.
Oboje przechylili zlekka głowy i zdawali się nadstawiać ucha. Nie było słychać żadnego szeptu, westchnienia, szumu, plusku czy stąpnięcia. Ani szmeru, ani drgnienia, żadnego wogóle dźwięku. Zdawało się, że są sami na pokładzie Emmy, opuszczeni nawet przez ducha kapitana Jörgensona, który powrócił do barki Dzika Róża, na wybrzeża Cymmeryjskiego morza.
— To jakby cisza końca — rzekła pani Travers cichym, równym głosem.
— Tak, ale to jest także fałsz — rzekł Lingard tym samym tonem.
— Nie rozumiem — zaczęła śpiesznie pani Travers po chwili milczenia. — Niech pan nie używa tego słowa. Proszę go nie używać, Królu Tomie! Sam jego dźwięk mię przestrasza.