Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pani się szybko orjentuje — rzekł Lingard tępym głosem, a pani Travers patrzyła mu w twarz niespokojnemi oczami, trzymając kartkę w zaciśniętej dłoni. — Spisał się sprytnie — ani słowa.
— Nie wiedział — szepnęła pani Travers.
— Tak, nie wiedział. Ale czy mogłem przypuścić wszystkich do sekretu? — odparł Lingard równie zniżonym głosem. — I komu innemu mogłem zaufać? Zdawało mi się, że powinien zrozumieć bez słów. Ale jest za młody. Może zaiste być dumny, patrząc na to ze swego punktu widzenia. Spisał się gracko z tą robotą — niech go djabli! I oto życie nas wszystkich tutaj zależy od mego słowa — które jest teraz złamane, proszę pani. Jest złamane.
Pani Travers skinęła lekko głową.
— Byliby się raczej spodziewali, że słońce i księżyc spadną z nieba — ciągnął z tłumionym ogniem. Wydało się pani Travers iż ogień ten zagasł po chwili; usłyszała Lingarda mruczącego coś bez sensu: — ...Świat zapadł się dokoła.
— Co pan zrobi? — szepnęła.
— Co ja zrobię? — powtórzył Lingard łagodnie. — Ach tak — co zrobię. Proszę pani, czy pani nie rozumie, że ja jestem teraz niczem. Poprostu niczem.
Zatracił się w kontemplacji jej twarzy, zwróconej ku niemu z wyrazem ciekawości i zgrozy. Wstrząs świata, który się zapadł nad jego głową z powodu sprytu Cartera, był tak straszliwy, że stępił wrażliwość Lingarda jak wielki ból albo wielka katastrofa. Na cóż mógł patrzeć, jeśli nie na twarz tej kobiety, w świecie, który w mgnieniu oka stracił swą rzeczywistość, swój kształt, swe obietnice.
Pani Travers odwróciła oczy. Zrozumiała że stawia