Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trzymał się w swych rozważaniach. Ten przyjaciel kobiet był dyskretny nawet w myślach. Cofnął się wgłąb klatki i bez zdziwienia zobaczył, że pani Travers wchodzi za Lingardem do domku na pokładzie.

IV

Lingard postawił latarnię na stole. Światło jej było bardzo marne. Opadł ciężko na skrzynię. Czuł się też przemęczonym. Flanelowa jego koszula była otwarta u szyi. Biodra opasywał mu szeroki pas; kurtki na sobie nie miał. Przed nim stała pani Travers, prosta i wysoka, w jasnych jedwabiach, płótnach i muślinach swego egzotycznego stroju; końce szarfy, zarzucone na głowę, opadały jej na twarz; wyglądała wspaniale i tajemniczo. Z białej twarzy patrzyło jej gniewne spojrzenie. Lingard rzekł:
— Czy pani także chce mię porzucić? Mówię pani, że już teraz zrobić pani tego nie może.
— Nie myślałam wcale o porzuceniu pana; nie rozumiem o co panu chodzi. Okazuje się, że jest masa rzeczy, których zrobić nie mogę. Czy nie byłoby lepiej, aby pan mi powiedział o czemś, co mogę zrobić? Czy pan sam zdaje sobie sprawę, czego pan chce ode mnie?
— Pani może pozwolić mi na siebie patrzeć. Pani może mnie słuchać. Pani może do mnie mówić.
— Powiem szczerze, że nigdy się od tego nie uchylałam, ile razy pan tego sobie życzył. Pan mnie doprowadził...
— Ja panią doprowadziłem! — zawołał Lingard.
— Ach, więc to była moja wina — rzekła bez gniewu. — Widocznie musiało mi się przywidzieć, że