Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bose, prawie bezgłośne — szepcąc sekretnie malajskie słowa.
— To wygląda jakby łódź przybiła do statku — zauważył d’Alcacer, nadstawiając uważnie ucha. — Ciekaw jestem, co to ma znaczyć. W naszem położeniu...
— To może oznaczać wszystko — przerwała pani Travers.
— Dżaffir jest tutaj — rzekł jakiś głos w ciemnościach na rufie. Potem rozległo się jeszcze kilka innych słów, wśród których baczne ucho d’Alcacera pochwyciło słowo „surat“.
— Przybył jakiś wysłannik — rzekł. — Zawołają zaraz kapitana Lingarda. Ciekawym jakie myśli czy też marzenia przerwie mu to wezwanie. — Mówił to lekkim tonem, patrząc teraz na panią Travers, która zmieniła swą pozę na krześle; sądząc z głosów tych dwojga i ich postawy, można było przypuszczać, że się znajdują na jachcie żeglującym bezpiecznie przez morze. — Pani jedna, oczywiście, będzie wiedziała o wszystkiem. Nie czuje się pani trochę podnieconą?
— Zalecano mi niedawno cierpliwość — rzekła takim samym, swobodnym tonem. — Umiem czekać, i zdaje mi się, że będę musiała poczekać aż do rana.
— Nie może być jeszcze bardzo późno — rzekł. — Czas zatrzymał się z nami na długo. A jeśli to godzina przeznaczenia?
— Więc pan czuje to właśnie w tej chwili?
— Doznawałem już wiele razy tego uczucia. Z początku mnie to podniecało Teraz niepokoję się już tylko w miarę. Zużyłem ten czas na przegląd całego życia.
— Czy doprawdy można to zrobić?
— Tak; i nie powiem abym zanudził się na śmierć.