Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niezmiernie było skrupulatne. Nie potrafilibyśmy zachować go lepiej, nawet gdybyśmy złożyli wieczyste śluby.
— Czuł się pan pewnie znudzonym?
Pas du tout — zapewnił d’Alcacer z żartobliwą powagą. — Nie czułem nic. Ogarnęła mnie błogosławiona próżnia. Sądzę, że byłem z nas najszczęśliwszy. Chyba, że pani także...
— Na nic pańskie usiłowania, nie odgadnie pan moich myśli. Gdybym pozwoliła panu do nich zajrzeć, byłby pan przerażony.
— Myśli są właściwie tylko kształtem, który przybierają nasze uczucia. Muszę pani powinszować obojętnej maski; umie pani doskonale zasłonić te okropności, które jakoby się kryją w pani sercu. Z pani twarzy nic nie można wyczytać.
— Pan mówi zawsze miłe rzeczy.
— Pani, pochlebstwa moje wypływają z głębi serca. Zrezygnowałem już dawno z wszelkiej chęci podobania się. I nie usiłowałem wcale dotrzeć do pani myśli. Różnych rzeczy może się pani po mnie spodziewać, ale proszę zawsze liczyć na bezwzględny szacunek dla swego wewnętrznego życia. Lecz zdaje mi się, że pani mało dba o to — wobec maski, którą pani umie stworzyć na swój użytek. Zauważyłem że Człowiek Losu wcale pod tym względem pani nie dorównywa.
— Cóż za pretensjonalna nazwa. Czy pan tak mówi i do niego?
— Nie, nie mam tej czelności — wyznał spokojnie d’Alcacer. — Poza tem to nazwa zbyt uroczysta na codzienny użytek. On ma tak dużo prostoty, że mógłby wziąć to za żart, a tymczasem nic nie jest tak obce