Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lecz odpowiedź pani Travers nie rozdrażniła d’Alcacera. Ostatecznie była to może i prawda. Pani Travers mogłaby mówić wszystko coby zechciała, nawet rzeczy niewiarogodne, gdyby miała na to ochotę — a człowiek ten zawisłby na ich ustach. Jednocześnie zaś siłą swego wpływu potrafiłaby go pobudzić do jakiejkolwiek rozmowy — z przyczyn prostych lub przewrotnych. Opera! Stroje! Tak — mówili może o Szekspirze i o muzyce na szkle! Przez prostą fantazję lub w najchytrzejszym celu. Kobiety godne swej nazwy są właśnie takie. Zasługują na wielki podziw. Wznoszą się do poziomu sytuacji, a czasem i po nad nią, gdy — zależnie od okoliczności — mają nastąpić rzeczy śmieszne lub tragiczne, które mogą pociągnąć za sobą złe skutki nawet dla Bogu ducha winnych obserwatorów. D’Alcacer myślał o tem wszystkiem bez goryczy a nawet bez ironji. Wśród świata pustych intryg miał nawpół oficjalną reputację człowieka o jednej wielkiej namiętności i lubił wszystkie kobiety. Lubił je za uczuciowość i za brak serca, lubił tragizm ich porywów, szalonych lub przebiegłych, na które patrzył z pewnego rodzaju czułością i powagą.
Nie zapatrywał się optymistycznie na położenie, lecz uznał relację pani Travers o operach i strojach za przestrogę aby więcej tego tematu nie poruszać. Dlatego właśnie milczał podczas jedzenia.
Gdy Malaje przestali już hałasować przy sprzątaniu ze stołu, d’Alcacer podszedł zwolna do pani Travers i zauważył z wielkim spokojem:
— Człowiek Losu miał intuicję, że nie przyłączył się do nas tego wieczoru. Jedliśmy obiad jak kameduli.
— To aluzja do naszego milczenia?