Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gotało parę słabych światełek — czy na wybrzeżu, czy na skraju bardziej odległego lasu, trudno było powiedzieć. W górze gwiazdy zaczęły się pojawiać, jeszcze nikłe, jakby zanadto odległe, aby się odbić w lagunie. Tylko na zachodzie jakaś planeta świeciła przez czerwoną mgłę słonecznego żaru. — Uważano — ciągnęła dalej pani Travers — że dla mego własnego dobra nie należy dawać mi za wiele swobody. Przynajmniej tak mi mówiono. Ale mam podejrzenie, że ten system dogadzał poprostu innym.
— A ja myślałem — zaczął Lingard, poczem zawahał się i urwał. Wydawało mu się niepojętem, aby wszyscy nie marzyli o zapewnieniu szczęścia tej kobiecie. A gorycz przebijająca z jej głosu zrobiła na nim wielkie wrażenie. Pani Travers nie zaciekawiało widać to, co chciał powiedzieć i po chwili dodała:
— Tak było nietylko w mojem dzieciństwie. Tamtych czasów już dobrze nie pamiętam. Przypuszczam że musiałam być bardzo nieznośnem dzieckiem.
Lingard usiłował wyobrazić ją sobie jako dziecko. Ta myśl była dla niego zupełnie nowa. Zdawało mu się, że jej doskonałość pojawiła się na świecie w stanie skończonym, dojrzałym — bez żadnych wahań czy słabości. Lingard nie miał wspomnień, któreby mogły mu pomóc w wyobrażeniu sobie dziecka z tej sfery. Dzieci, które znał, bawiły się we wsi na drodze i biegały po wybrzeżu. Był ongi jednem z nich. Potem widywał już oczywiście inne dzieci, ale się nigdy z niemi nie stykał, a przytem nie były to dzieci angielskie. Pani Travers, tak jak i on, przeżyła swe dziecięce lata w Anglji, i ten fakt właśnie uniemożliwiał mu prawie wyobrażenie sobie jej dzieciństwa. Nie zdawał sobie nawet sprawy, czy spędziła je w mieście