Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Choć odczuwała niejasno, że coś jej grozi, żaden obraz śmierci jej się nie ukazywał. Czuła się nawskroś żywą. Czuła swą żywotność w przypływie sił, w świeżości doznawanych wrażeń, jakby życie jej było darem tej właśnie ostatniej chwili. Niebezpieczeństwo ukryte w ciemnościach żadnym znakiem nie wzbudziło jej trwogi, natomiast działalność ludzkiej duszy, prostej i gwałtownej, odsłoniła się przed nią; był w tem niepokojący czar nie doznanego jeszcze przeżycia. Przysłuchiwała się człowiekowi, który nic nie ukrywał. Rzekła:
— A jednak pan przyjechał?
— Tak — odpowiedział — tylko dla pani i przez panią.
Przypływ przebiegł szybko po ławicach i zapluskał spokojnie przy sterze jachtu.
— Nie chcę, aby pan ocalił tylko mnie jedną.
— Więc musi pani sama ich przyprowadzić — rzekł posępnie. — Tam jest bryg. Ma pani mnie — moich ludzi — moje armaty. Pani wie, co pani ma zrobić.
— Spróbuję — rzekła.
— Doskonale. Przykro mi będzie ze względu na tych tam nieboraków z kasztelu, jeśli się pani nie uda. Ale uda się naturalnie. Niech pani obserwuje światło tam na brygu. Umyślnie kazałem je zawiesić. Bieda jest może bliżej niż nam się zdaje. Dwie moje łódki wyruszyły na zwiady, a jeśli przywiozą złe nowiny, każę światło opuścić. Niech pani się nad tem wszystkiem zastanowi. Powiedziałem pani to, o czem nikt nie wie. Niech pani pomyśli też o tem, co dzieje się we mnie. Powiedziałem pani, ponieważ — ponieważ musiałem powiedzieć.