Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak jej spojrzenie — wydawało się głębokiem, uciszonem nazawsze i rzekłbyś, gubiło się w niebie, za dalekim, bladym horyzontem, poza orbitą wzroku, gdzie ramię ni głos nie sięga.
Pan Travers odszedł na bok i zasypał Cartera wymówkami.
— Nie zrozumiał pan moich instrukcyj — szeptał szybko. — Po co pan sprowadził tutaj tego człowieka? Jestem zdziwiony —
— Napewno mniej niż ja zeszłej nocy — mruknął młody marynarz bez krzty uszanowania dla zwierzchnika, tonem bardzo wyzywającym.
— Widzę teraz, że pan był zupełnie nieodpowiedni do misji, którą panu powierzyłem — ciągnął właściciel jachtu.
— Byłem w mocy tego człowieka — rzekł Carter. — Pan słyszał go przecież także.
— To wszystko nie ma sensu — szepnął gniewnie pan Travers. — Czy pan się domyśla, jakie są właściwie jego zamiary?
— Jestem prawie pewien — odrzekł Carter — że miał stanowczy zamiar zastrzelić mię zeszłej nocy w swojej kajucie, gdybym był —
— Nie o to mi chodzi — przerwał pan Travers. — Czy pan zdaje sobie sprawę, w jakim celu tu przyjechał?
Carter podniósł zmęczone, krwią nabiegłe oczy, a szkarłatna i łuszcząca się jego twarz wyglądała jak polizana przez płomień.
— Nie więcej wiem od pana. Tamtej nocy, gdy trzymał mnie w swojej kabinie, powiedział, że zastrzeli mię raczej, niż pozwoli mi szukać jakiejś innej pomocy. Wygląda to, jakby postanowił bezwzględnie do-