Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

każdy człowiek zżywa się z tem co czuje — radością czy bólem — podobało się d’Alcacerowi, iż po niespokojnych wędrówkach mógł sobie wyobrazić, że cały wszechświat — czas nawet — zatrzymał się nagle, jakby nie chcąc odwodzić go dalej od jego smutku, który bladł rzeczywiście, lecz wcale się nie zmniejszał — jak bledną przedmioty nie przez odległość, ale przez mgłę.

II

D’Alcacer był człowiekiem blisko czterdziestoletnim, szczupłym i bladym, o zapadniętych oczach i zwisającym, brunatnym wąsie. Spojrzenie miał przenikliwe i szczere, uśmiech częsty i przelotny. Obserwował Lingarda z wielkiem zajęciem. Pociągało go coś nieuchwytnego — jakaś linja czy zmarszczka — kształt oka lub sposób spuszczania powieki, a może zagłębiebienie w policzku — ten nieznaczny rys, który nie powtarza się nigdy na dwóch ludzkich twarzach, który na każdej jest źródłem odrębnego wyrazu — jak gdyby pozostałe rysy były wynikiem dziedziczności, przypadku, lub jakichś tajemniczych przyczyn, a tylko ten jeden jedyny został świadomie przez duszę ukształtowany.
D'Alcacer pochylał się niekiedy nad czerwonym wachlarzem, powiewającym zwolna w zagłębieniu leżaka i mówił kilka słów do pani Travers, która odpowiadała, nie podnosząc oczu, bezbarwnym głosem i z twarzą nieruchomą, jakby mówiła przez zasłonę niezmiernej obojętności, zapuszczoną między nią a pozostałymi ludźmi, między jej sercem a istotą wypadków, między jej oczami a płytkiem morzem, które —