Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niący jak i on za przygodami — przyjmują te słowa nie jako wyraz uczuć, lecz jako hołd najwyższego uznania dla malajskiego przyjaciela.
— Jak mi Bóg miły, pojadę do Wajo! — zawołał; półkole głów skłoniło się z aprobatą pełną powagi, a zlekka ironiczny głos rzekł zwolna: „No, Tomie, karjera twoja będzie gotowa, gdy zasiądziesz po prawicy tego twojego radży“.
— Jedź z Bogiem, a pilnuj się dobrze! — zawołał inny głos ze śmiechem.
Trochę zawodowej zazdrości musiało dać sobie upust, ponieważ Wajo ze względu na stan chronicznych zamieszek było zamknięte dla białych kupców; ale z żartów tych ludzi nie przebijała prawdziwa zawiść. Zaczęli wstawać z miejsc, ściskając dłoń Lingarda i rozproszyli się jeden po drugim. A on udał się wprost na pokład swego okrętu i aż do rana spacerował po rufie miarowym krokiem. Wokoło niego na statkach migotały światła kotwiczne, na wybrzeżu światełka migotały rzędami, nad jego głową gwiazdy migotały wśród czarnego nieba, i odbite w czarnej wodzie portu migotały głęboko pod nogami. A wszystkie te niezliczone jaśniejące punkciki gubiły się ze szczętem w olbrzymiej ciemności. Raz posłyszał w oddali dudnienie łańcucha; to jakiś okręt zarzucał kotwicę gdzieś daleko, poza urzędowemi granicami portu. „Obcy okręt“ — pomyślał Lingard — „każdy z nas byłby wjechał do środka. Może to okręt z kraju?“ I uczuł się dziwnie wzruszony myślą, że ten okręt, strudzony miesiącami wędrówki, nie śmie się zbliżyć do miejsca wypoczynku. O świcie, gdy wielki statek z zachodu — o bokach porysowanych pręgami rdzy i szarych od morskiej soli — wjeżdżał powoli do portu