Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przede mną spowiadał, jakbym miał władzę potępić go lub rozgrzeszyć? Rył się w sobie głęboko w nadziei na moje rozgrzeszenie, któreby mu się na nic nie przydało. Był to jeden z tych wypadków, których żaden uroczysty fałsz nie może złagodzić, którym zaradzić nie w ludzkiej jest mocy; sam Stwórca zdaje się grzesznika opuszczać i zostawiać go samemu sobie.
— Jim stał z prawej strony mostka, odsunąwszy się jaknajdalej od walki o łódź, tajemnej niby spisek i toczącej się wśród warjackiego podniecenia. Tymczasem obaj Malaje pozostali u koła, trzymając ręce na szprychach. Wyobraźcie sobie aktorów tego — dzięki Bogu! — wyjątkowego morskiego epizodu; czterech ludzi wprost oszalałych od gwałtownych, skrytych wysiłków, i trzech przypatrujących im się w zupełnym bezruchu — ponad płóciennym dachem, osłaniającym głęboką nieświadomość setek ludzkich istot, wraz z ich znużeniem, marzeniami, nadziejami — istot zatrzymanych przez niewidzialną rękę na skraju zagłady. Bo że tak było, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zważywszy na stan okrętu, uważam ów wypadek za jeden z najgorszych, jakie się mogą wydarzyć. Te draby u łodzi miały aż nadto powodów do warjowania ze strachu. Mówię szczerze; gdybym się tam był znalazł, nie dałbym i złamanego szeląga, że okręt się utrzyma na powierzchni przez następującą sekundę. A jednak unosił się wciąż na wodzie. Przeznaczeniem tych śpiących pielgrzymów było, aby dokonali swej wędrówki — inny jakiś gorzki koniec był im sądzony. Zdawało się, że Wszechpotęga, w której miłosierdzie wierzyli, potrzebując jeszcze przez chwilę ich skromnego świadectwa na ziemi, spojrzała wdół aby dać znak oceanowi: „Niewolno!“ Ocalenie Patny