Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fumach — poprostu cuchnął perfumami. Tak mi się coś zdaje, że jąkał się pod wzrokiem, który w nim utkwiłem. Szepnął coś o mojem zrozumiałem rozczarowaniu — lepiej żebym się dowiedział odrazu, iż jego starszy pomocnik dostał dowództwo Pelionu — on sam nie miał z tem naturalnie nic wspólnego — prawdopodobnie w biurze orjentują się najlepiej — przykro mu, że... A ja na to: „Co tu gadać o starym Jonesie, panie kapitanie, on jest, psiakrew, tego zwyczajny“. Spostrzegłem odrazu że obraziłem jego subtelne uszy, a gdyśmy siedzieli razem przy pierwszym lunchu, zaczął w brzydki sposób czepiać się to tego, to owego na okręcie. Nie słyszałem jeszcze nigdy tak błazeńskiego głosu. Zacisnąłem zęby, wbiłem oczy w talerz i trzymałem język za zębami jak długo mogłem to ścierpieć, w końcu jednak musiałem coś odpowiedzieć; a ten jak się nie zerwie, jak nie najeży tych swoich ładnych piórek, niby walczący kogucik:
— „Przekona się pan, że nie z kapitanem Brierly ma pan do czynienia!“
— „Już się przekonałem“ — ja na to; posępnie mi było na duszy, ale udawałem, że bardzo jestem zajęty swoim kotletem.
— „Stary gbur z pana, panie — tego — Jones; i co więcej, wszyscy wiedzą dobrze o tem“ — skrzeknął do mnie. Pomywacze psiakrew stali naokoło, słuchając z gębami rozdziawonemi od ucha do ucha.
— „Może i mam twardą skórę — odpowiadam — ale nie do tego stopnia, żeby znieść widok pana, siedzącego na miejscu kapitana Brierly. — Co rzekłszy, składam nóż i widelec“.
— „Pan sam chciałby na niem siedzieć, ot co w trawie piszczy!“ — zaszydził. Wyszedłem z kajuty,