Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie, chwytający istotną postać rzeczy, które widzą w zakresie swego zawodu i dla których znajdują odpowiednie określenia, trafiając w sedno, co jest właśnie ambicją artysty posługującego się słowami. To też marynarz nie powie nigdy: „zarzucić kotwicę“, szyper zaś stojący na rufie woła, niby impresjonista, na dziób do pierwszego oficera: „Jak łańcuch patrzy?“ Długi łańcuch pod naciskiem wyłania się ukośnie z morza, wyprężony nad wodą nakształt cięciwy, a głos stróża kotwic odpowiada zwięzłym, pełnym szacunku okrzykiem: „Patrzy wprost naprzód, panie kapitanie“, albo „patrzy w dół“, albo jeszcze inaczej, zależnie od okoliczności.
Na okręcie handlowym wracającym do kraju rozkaz, który rozlega się najgłośniej i jest podjęty z najweselszemi okrzykami, brzmi: „Winduj!“ Czekający marynarze wybiegają z kubryku, porywając handszpagi, rozlega się tupot nóg i brzęk zapadek jako tło do żałosnej pieśni kotwicznej, przy akompaniamencie wrzaskliwego chóru; a ten wybuch hałaśliwej krzątaniny, w której bierze udział cała załoga, jest niby odzewem zbudzonego statku, co dotychczas „spał na swem żelazie“, jak głosi malownicze zdanie holenderskich marynarzy.
Bowiem okręt ze zwiniętemi żaglami na zbrasowanych rejach, przeglądający się od jabłek do linji wodnej w gładkiej, połyskliwej powierzchni portu otoczonego lądem, wygląda dla oka marynarza jak najdoskonalszy obraz sennego wypoczynku. Podniesienie kotwicy było hałaśliwym manewrem na handlowym żaglowcu minionych dni — radosną wrzawą krzepiącą ducha, jakby wraz z godłem nadziei marynarze załogi spodziewali się wciągnąć z głębiny swoje upragnione