Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na plecach, zgięty prawie wpół pod belkami pokładu, od szóstej rano do szóstej wieczór (z półtoragodzinną przerwą na posiłki), więc powinienem coś o tem wiedzieć.
I kocham literaturę. Jestem wrażliwy na jej honor, dbam o godność i piękno literackiego zawodu. Byłem prawdopodobnie jedynym pisarzem, którego ta schludna osoba przyłapała w chwili gdy się oddawał swej pracy; ogarnęła mię rozpacz, bo nie mogłem sobie przypomnieć kiedy i jak się ubrałem po raz ostatni. Z pewnością wszystko było zasadniczo w porządku. Mój dom zawierał na szczęście parę szaro-niebieskich, bacznych oczu, które nad tem czuwały. Ale doznałem wrażenia, że jestem brudny jak costaguański lepero po całodziennych walkach na ulicy, że jestem zmięty i rozczochrany od stóp do głów. I zdaje się, niestety, iż mrugałem idjotycznie oczami. Wszystko to przynosiło ujmę honorowi literatury i godności jej przedstawicieli. Widziałem zacną damę niewyraźnie poprzez pył mego świata w gruzach, a ona rozglądała się po pokoju, pogodna, zlekka ubawiona. I uśmiechała się. Dlaczego u licha się uśmiechała? Rzekła niedbale:
— Boję się że przeszkodziłam panu w pracy.
— Ależ nie.
Przyjęła to zaprzeczenie z zupełną dobrą wiarą. W mych słowach była ścisła prawda. Przeszkodziła — to mi się podoba! Obdarła mię przynajmniej z dwudziestu istnień, z których każde było nieskończenie bardziej wzruszające i rzeczywiste niż jej własne, bo wzbierające namiętnością, oparte na przekonaniach, uwikłane w wielkie sprawy wysnute z mego własnego ducha dla troskliwie obmyślonego celu.
Milczała przez chwilę a potem rzekła, ogarniając ostatniem spojrzeniem cały nieład walki: