Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moi ludzie są tam gdzieś z pewnością. Złapią go prędzej czy później.
— Prędzej czy później! Bardzo pięknie, ale co będzie z moją płócienną pętlą? Poleciał z nią, a ja jej potrzebuję zaraz, natychmiast, żeby wyładować dwie krowy z Celebesu.
Już począwszy od Dongoli mieliśmy na pokładzie razem z kucykiem parę sztuk ładnego, drobnego bydła rasy wyspiarskiej. Przywiązane po przeciwnej stronie na dziobie, zamiatały ogonami drugie drzwi od kambuza. Ale te krowy nie były przeznaczone dla Almayera, tylko dla Abdulli bin Selima, jego wroga. Almayer odnosił się do mych żądań z zupełnem lekceważeniem.
— Na pańskiem miejscu starałbym się zbadać gdzie on uciekł — nalegałem. Może pan zwoła swych ludzi, czy jak tam? Jeszcze się przewróci i pokaleczy. Przecież może nawet złamać nogę.
Lecz Almayer pogrążył się w abstrakcyjnych myślach, i zdawało się że już mu na kucu nie zależy. Zdumiony tą nagłą obojętnością, wysłałem na własną rękę wszystkich swych ludzi w pogoń za kucem, a właściwie za płócienną pętlą, którą miał na sobie. Cała załoga parowca z wyjątkiem palaczy i mechaników przebiegła obok zamyślonego Almayera i znikła mi z oczu. Biała mgła połknęła ich wszystkich i znów zapadła głęboka cisza, która rozciągała się rzekłbyś całe mile w górę i w dół rzeki. Almayer, wciąż milcząc, zaczął się wspinać na burtę, a ja zszedłem z mostka, aby się z nim spotkać na rufie.
— Czy nie zechciałby pan powiedzieć kapitanowi, że pragnę z nim koniecznie pomówić? — zapytał cichym głosem, błądząc oczami po pokładzie.
— I owszem. Pójdę go poszukać.