Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żej niż o piętnaście sążni od brzegu, co jest bardzo niewygodne) zjawił się po przyjacielsku na pokładzie w towarzystwie dwóch tylko dworzan i pił flaszka za flaszką sodową wodę na tylnej luce świetlnej z mym zacnym przyjacielem i dowódcą, kapitanem Craigiem. A przynajmniej słyszałem nazwisko Almayera wymówione wyraźnie kilka razy w czasie długiej rozmowy prowadzonej po malajsku. O tak, słyszałem je zupełnie wyraźnie — Almayer, Almayer — kapitan Craig uśmiechał się na to, a tłusty, ciemny radża śmiał się głośno. Zapewniam was, że się nieczęsto spotyka aby malajski radża śmiał się na cały głos. I słyszałem także nazwisko Almayera wśród naszych pasażerów (przeważnie wędrownych kupców o solidnej reputacji), którzy siedzieli rozstasowani po całym pokładzie — każdy obłożony zawiniątkami i skrzynkami — na matach, poduszkach, kołdrach i polanach drzewa, rozmawiając o sprawach archipelagu. Słowo daję, nawet o północy usłyszałem kiedyś nazwisko Almayera wymruczane pocichu, gdym szedł z mostka na rufę aby spojrzeć na patentowany log wydzwaniający swoje ćwierci mili wśród wielkiej ciszy morza. Nie chcę przez to powiedzieć aby nasi pasażerowie mówili przez sen o Almayerze, lecz nie ulega wątpliwości że conajmniej dwaj, którzy spać nie mogli i usiłowali odstraszyć bezsenność, ucinając sobie szeptem gawędkę w tej godzinie duchów — że ci dwaj wspominali tak lub owak o Almayerze. Na tym statku niepodobna było doprawdy pozbyć się Almayera na dobre; dla niego był przeznaczony przywiązany na dziobie malutki kucyk, który machał ogonem, zamiatając nim wnętrze kambuza ku wielkiemu stroskaniu naszego kucharza, Chińczyka. Bóg raczy wiedzieć na co kucyk był po-