Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 341.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stości! Było to jakby gra w udawanego. A teraz zdumiał się. Oto był ktoś, kto wierzył w to niezachwianie.
„Jeżeli nie pojadę w tej chwili“ pomyślał Razumow z przestrachem, jakby ocknąwszy się, „nie pojadę wcale“.
Wstał w milczeniu. Niespokojny Kostia wcisnął mu czapkę na głowę, nałożył płaszcz, bo inaczej byłby wyszedł tak, jak stał. Dążył ku drzwiom zwolna, gdy nagły okrzyk zatrzymał go.
— Cyrylu!
— Co? — odwrócił się niechętnie od progu.
Kostia, wyprostowany, z twarzą bladą i poważną, z wyciągniętą sztywno ręką, wymownym gestem wskazywał na leżący na stole w jasnym kręgu lampy zapomniany bronzowy pakiecik. Razumow zawahał się i pod surowem spojrzeniem towarzysza wziął pakiecik, usiłując się uśmiechnąć. Ale chłopięcy wartogłów stał z namarszczoną brwią.
— To sen — pomyślał Razumow, kładąc pakiecik do kieszeni i zstępując ze schodów. — Takie rzeczy nie dzieją się na jawie.
Tamten wziął go pod ramię, szepcąc o czekających niebezpieczeństwach i o tem co zamierzał uczynić w pewnych okolicznościach.
— Bzdurstwo — mruknął Razumow, gdy Kostia pomagał mu wsiąść do sanek i otulał go futrzanym fartuchem. Oddał się cały śledzeniu rozwoju tego snu z nadzwyczajną uwagą. A ten trwał, nieuchronnie logiczny — naprzód długa jazda, potem czekanie pod piecem na małej stacyjce. Rozmowa się nie kleiła. Kostia, ponury, nie przerywał milczenia. Przy rozstaniu ucałowali się dwukrotnie — trzeba było to zrobić; poczem Kostia zniknął ze snu.
Gdy zaczęło świtać, Razumow, siedząc cicho w dusz-