Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 074.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przelotnie i znów utkwił wzrok w podłodze. — Bo istotnie, o ile ktoś — —
Urwał, widocznie czekając na jakieś słowo. Razumow milczał. Haldin pokiwał głową ze smutkiem, dwukrotnie.
— Oczywiście... oczywiście... — szepnął. — A! ciężkie zadanie!...
Pozostał chwilę zupełnie nieruchomo, poczem zerwał się nagle. Ciężkie jak ołów serce Razumowa podskoczyło w piersiach gwałtownie.
— Niech więc tak będzie! — zawołał Haldin smutnie, cichym, wyraźnym głosem. — Żegnaj zatem!
Razumow zerwał się z krzesła, ale widok wzniesionej wgórę ręki Haldina przykuł go do miejsca. Oparł się ciężko o stół, słuchając, jak gdzieś w oddali zegar miejski wydzwaniał godzinę. Haldin, już przy drzwiach, wysoki i prosty jak strzała, ze swą bladą twarzą i wzniesioną ze skupieniem ręką wyglądał jak upostaciowanie zuchwałej młodości, wsłuchanej w jakiś głos wewnętrzny.
Razumow machinalnie popatrzał na zegarek. Gdy znów spojrzał ku drzwiom, Haldina już nie było. Zniknął jak widziadło, tylko z przedpokoju doleciał leciuchny stuk odsuwanej zasuwki.
Razumow wybiegł do sieni, zataczając się, i przechylił się za balustradę. Patrząc w ciemną głąb z przebłyskującem nikło światełkiem na dole, pochwycił uchem szybki, lekki, dudniący odgłos, który zapadł się wdół, chyży cień pomknął po światełku, którego wątły płomyk mrugnął. Potem cisza.
Razumow wychylił się jeszcze bardziej, wdychając zimne, surowe powietrze, skażone cuchnącemi wyziewami brudnych schodów. Spokój panował dokoła.