Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stul pysk!
— Mam po uszy pana parszywych kotłów — odgryzł się wierny podwładny chrypliwie i obojętnie. — Niech pan zejdzie tam na dół i puści pełną parę, jeśli pan się ośmieli, bo ja nie.
— Więc jesteś do niczego — rzekł Massy. Mechanik parsknął z lekka śmiechem, który mógł być również warknięciem.
— Lepiej iść wolno niż stanąć w środku drogi — upomniał wielbionego zwierzchnika. Massy ruszył się wreszcie. Obrócił się na krześle i zazgrzytał zębami:
— Niech diabli wezmą i ciebie i statek! Niech idzie na dno! A wówczas będziesz musiał umrzeć z głodu.
Zausznik szefa zamknął po cichu drzwi.
Massy nasłuchiwał. Zamiast udać się do łazienki, gdzie powinien był pójść się umyć, mechanik wszedł do swojej kajuty, która sąsiadowała z kajutą Massyego. Massy zerwał się z krzesła i czekał. Rozległ się zgrzyt zamykanej zasuwki. Massy wypadł na korytarz i kopnął gwałtownie drzwi mechanika.
— Zamykasz kajutę żeby się strąbić — zawołał.
Po chwili doszła go stłumiona odpowiedź:
— Wolnoć Tomku w swoim domku.
— Wyleję cię na zbity łeb, jeśli będziesz pił w czasie podróży — krzyknął Massy.
Po tej groźbie zapadło uporczywe milczenie. Massy oddalił się stroskany. Na brzegu ukazały się dwie postacie i podeszły do schodni. Massy usłyszał głos o pogardliwym odcieniu:
— Nie bardzo mi się chce temu wierzyć. Ale pomówię z nim na pewno.
Drugi głos, który należał do Sterne’a, odrzekł tonem grzecznego ubolewania: