Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatrzymały się i przeciągły dźwięk gongu oznajmił, że już swoje zrobiły. Mnóstwo łódek i czółen wszelkich rozmiarów przybiło do zewnętrznej burty Sofali. Po jakimś czasie zgiełk, pluski, krzyki, szuranie stóp, łoskot rzucanych pakunków, gwar oddalających się pasażerów krajowców — wszystko to zwolna ucichło. Na wybrzeżu tuż obok parowca rozległ się kulturalny, z lekka nakazujący głos:
— A przywieźliście mi pocztę tym razem?
— Tak, proszę pana — padła poprzez burtę odpowiedź wygłoszona przez Sterne’a z szacunkiem i serdecznością. — Czy mam ją panu przynieść?
Ale głos spytał znowu:
— Gdzie kapitan?
— Zdaje się że jest jeszcze na mostku. Siedzi w fotelu. Czy mam...
Głos z brzegu przerwał niedbale:
— Przyjdę na pokład.
— Proszę pana — wybuchnął Sterne ze skwapliwością — czy pan zechce łaskawie...
Ruszył szybko ku schodom. Zapadło milczenie. Massy ani drgnął w ciemności.
Nie drgnął nawet wtedy, gdy posłyszał że ktoś przechodzi leniwie, powłócząc nogami, koło drzwi jego kajuty, tylko wrzasnął przez zamknięte drzwi:
— Hej tam — Jack!
Kroki wróciły bez pośpiechu; klamka zgrzytnęła i drugi mechanik ukazał się w otwartych drzwiach, ciemny na tle jasności padającej przez lukę świetlną za jego plecami; twarz jego wyglądała równie czarno jak reszta postaci.
— Podróż trwała bardzo długo tym razem — warknął Massy, nie zmieniając pozycji.
— A czegóż innego mógł się pan spodziewać? W rurach od kotła jest masa dziur i trzeba je uszczelniać — bronił się gadatliwie drugi mechanik.