Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Robi się trochę ciasno na świecie — burknął kapitan Eliott — odkąd ci Niemcy wszędzie wchodzą nam w drogę. W naszych czasach było inaczej.
Popadł w głębokie zamyślenie, oddychając chrapliwie, jakby drzemał z otwartymi oczami. Może i on ze swej strony dopatrzył się w tym milczącym, podobnym do pielgrzyma człowieku — który stał obok dwukółki — ukrytych rysów młodego kapitana Kondora. Zacny chłop, ten Harry Whalley, ale był zawsze milczący; nie wiedziało się nigdy co ma na myśli. Przy tym nie ceremoniował się zbytnio z ludźmi zajmującymi wysokie stanowiska i często się mylił, oceniając postępki bliźnich. Właściwie to miał o sobie zbyt dobre wyobrażenie. Kapitan Eliott chętnie by go wziął i zawiózł do domu na obiad. Ale trudno przewidzieć... Żona nie byłaby z tego rada.
— Jak to dziwnie pomyśleć, Harry — podjął znów jednostajnym, zgłuszonym basem — że ze wszystkich ludzi na świecie chyba tylko ja i ty pamiętamy jak tu wyglądało dawniej w tej części świata...
Już już zapadał w słodycz sentymentalnego nastroju, gdy nagle uderzyło go że kapitan Whalley stoi bez ruchu i bez słowa, jakby na coś czekał; może się spodziewa, że... Kapitan Eliott zebrał natychmiast lejce i wybuchnął urywanym pomrukiem, szorstkim a serdecznym:
— Ha! mój stary... Kogośmy nie znali — czegośmy nie dokazali — a te wszystkie statki, którymi dowodziliśmy...
Kucyk rzucił się naprzód — chłopiec stajenny odskoczył w bok. Kapitan Whalley podniósł rękę.
— Do widzenia.