Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 131.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na placu Belgrawii, a potem niemej, nieposzlakowanej małżonki pana Verloka.
— Nie żądam, ażebyś się ze mną ożenił — szepnęła zawstydzona.
Poruszyła się w ciemnościach. Budziła w nim trwogę, nie zdziwiłby się, gdyby nagle wydobyła drugi nóż dla niego przeznaczony... Nie stawiłby jej niezawodnie oporu. Nie miał w tej chwili tyle nawet siły, żeby jej nakazać odsunąć się. Zapytał tylko głuchym, dziwnym głosem:
— Czy on spał?
— Nie! — zawołała, posuwając się żywo. — Nie spał; wcale, opowiadał mi, że nic mu nie będzie. A przecież zabrał mi chłopca, by go zabić prawie w moich oczach, kochającego, niewinnego i dobrego chłopca. Mojego własnego, mówię ci! Leżał sobie spokojnie na sofie, chociaż zabił chłopca, mojego chłopca! Chciałam uciec na ulicę, żeby na niego niego nie patrzeć. A on mi wtedy mówi: „Chodź do mnie“. I to potem, kiedy się przyznał, że przez niego zginął chłopiec. Czy słyszysz, Tomie! Mówi sobie: „chodź do mnie!“ Kiedy wydarł mi serce razem z chłopcem i rzucił je w błoto!
Umilkła i powtórzyła jak przez sen:
— W krew i błoto... W krew i błoto...
Niespodziewane światło zabłysło w głowie Ossipona. Więc to ten chłopiec napół obłąkany zginął w parku. Wszyscy mylili się... I zawołał mimowoli, używając naukowego określenia w swem zdumieniu:
— Ten zwyrodniały osobnik! Nieba!
— „Chodź do mnie“ — powtarzała pani Verlo-