Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 120.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym tonem. — Przyszedł. Sam. Ja nic nie wiedziałam. Pokazał mi kawałek sukna z paltota i... Tym sposobem... „Czy pani to poznaje?“ powiada.
— Heat! Heat! Ale co on tu robił?
Głowa pani Verlokowej opadła na piersi.
— Nic. Nic. Odszedł. Policya trzymała stronę tego człowieka — szepnęła żałośnie. — I drugi potem przyszedł.
— Drugi? Drugi inspektor, mówisz? — zagadnął wzburzony Ossipon tonem wystraszonego dziecka.
— Nie wiem... Wyglądał na cudzoziemca. Może to był ktoś z ambasady.
Towarzysz Osipon niemal zmartwiał pod tym nowym ciosem.
— Z ambasady! Czy ty wiesz co mówisz? Z jakiej ambasady? Co to ma znaczyć?!
— Z tej na Chesham-square. Ci, których on tak przeklinał. Nie wiem zresztą. Co na tem może zależeć?
— A ten człowiek... Co mówił?
— Nie pamiętam... Chyba nic... Mniejsza o to... Ale nie pytaj mnie już więcej — błagała znużona.
— Dobrze. Nie będę pytał — zgodził się czule Ossipon.
I naprawdę wzruszyła go boleść w jej głosie, a przytem czuł, że traci grunt w tej tajemniczej sprawie. Policya! Ambasada! Fiu-u-u! Obawiając się zaplątać w niebezpieczne powikłania, dał pokój przypuszczeniom i pytaniom. Miał przy sobie tę kobietę, przytuloną do jego ramienia, a to była rzecz główna. Po tem, co usłyszał, nic już chyba nie zdoła go zadziwić. A kiedy pani Verlokowa,