Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 041.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lisa. Stevie pewnie się ucieszy. Pan Michelis był zawsze taki dobry dla niego. Zdaje się, że go lubi. Bo też to jest dobry chłopiec.
— Zdaje mi się, że i ty polubiłeś go w ostatnich czasach — dodała, z niezachwianą pewnością.
Pan Verlok, obwiązując pudełko, przeznaczone na pocztę, zerwał gwałtownym ruchem szpagat, i zaklął półgłosem. Potem głośniej oznajmił zwykłym, chrapliwym tonem gotowość do zabrania chłopca na wieś i oddania go pod opiekę Michelisa.
Wykonał ten zamiar nazajutrz. Stevie nie robił trudności. Zdawało się nawet, że zgadza się skwapliwie, choć był trochę strwożony. Swoje prostoduszne oczy zwracał często na pana Verloka z wyrazem dumy, zalęknienia i skupienia, jak małe dziecko, któremu poraz pierwszy dano pudełko zapałek i pozwolenie rozniecenia ognia. Siostra zaś ograniczyła się do upomnienia, żeby nie zniszczył i nie zabrudził ubrania, bawiąc na wsi.
Pan Verlok był już wtedy na ulicy.
I tak, skutkiem bohaterskiego postanowienia matki i wysłania brata na willegiaturę, pani Verlokowa częściej, niż dotąd, pozostawała sama nietylko w sklepie, lecz i w całym domu. Bo pan Verlok wychodził zawsze na przechadzki. A tego dnia, gdy nastąpił wybuch bomby w Greenwich, była jeszcze dłużej sama, bo pan Verlok wyszedł bardzo wczesnym rankiem, a powrócił dopiero o zmierzchu. Ale nie przykrzyła się jej samotność. Nie miała ochoty wychodzić. Czas był bardzo niepogodny, a w sklepie przyjemniej, niż na ulicy. Siedząc za kontuarem, z robotą w ręku, nie podniosła nawet