Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie oderwał oczu od sterczących żeber konia. Smukła postać, różowe usta i biała, blada cera nadawały mu pozór delikatnego chłopczyka, mimo złotego puszku, porastającego na policzkach. Skrzywił się żałośnie, jak rozżalone dziecko. Dorożkarz, krępy i barczysty, wpatrywał się w niego załzawionemi, czerwonemi oczkami.
— Źle koniom, ale takim biedakom, jak ja, jeszcze gorzej! — wykrztusił zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Biedny! Biedny! — bąkał Stevie, zanurzając jeszcze głębiej ręce w kieszeniach.
Nie mógł nic więcej powiedzieć, bo jego współczucie dla każdego cierpienia, dla każdej nędzy, jego chęć uszczęśliwienia konia i dorożkarza doprowadziły go do dziwacznego pragnienia... żeby ich zabrać do swego łóżka. A wiedział, że to jest niepodobieństwem. Bo Stevie nie był obłąkany. Pragnienie to wypływało z dawnych wspomnień. Kiedy jako dziecko, krył się w ciemnym kącie, strwożony, obity, nieszczęśliwy, siostra jego Winnie zwykle przychodziła i zabierała go z sobą do łóżka, jako do bezpiecznej przystani kojącego spokoju. Stevie, choć mógł zapomnieć nazwiska i adresu własnego, pamiętał dokładnie wrażenia. Pamiętał, że to łóżko było najlepszem lekarstwem w zmartwieniu. Ale, patrząc na dorożkarza i konia, rozumiał, że ich nie może tam umieścić.
Dorożkarz, zamiast wsiąść na kozioł, zbliżył się do nieruchomego towarzysza pracy, wziął cugle i podniósł prawą ręką wielki, znużony łeb konia, na wysokość swego ramienia.