Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.1 033.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warzystwa. Potem odwrócił się nagle i postąpił parę kroków tak prędko, że pan Verlok, spojrzawszy nań bokiem, zatrwożył się.
— Teraz rozmówimy się wyraźnie, po angielsku — zaczął pan Włodzimierz dziwnym, gardłowym akcentem, nietylko angielskim, ale wprost nie europejskim. — I powiem ci, że głos to jeszcze za mało. Nie potrzebujemy twojego głosu. Potrzebujemy roboty, wstrząsających faktów! Niech cię dyabli porwą! — zakończył srogo, a tajemniczo, rzucając te wyrazy prosto w oczy agentowi.
— Czy Ekscelencya chce mnie nastraszyć? — bronił się chrapliwie Verlok, patrząc na dywan.
Pan Włodzimierz uśmiechnął się szyderczo i zaczął mówić znowu po francusku.
— Podajesz się za agenta-prowokatora? A takiego agenta zadaniem jest — prowokacya. O ile mogę sądzić z tego, coś mówił, od trzech lat nie uczyniłeś nic, żeby zarobić pieniądze, które bierzesz.
— Nic!? — zawołał Verlok, wciąż nieruchomy, nie podnosząc oczu, ale z głęboką urazą w głosie. — Niejednokrotnie przecież zapobiegałem temu, co miało się stać…
— Tu w Anglii mają przysłowie, że „lepiej zapobiegać, niż leczyć” — przerwał pan Włodzimierz, rzucając się na fotel. — Przysłowie jest głupie! Bo zapobieganiu niema granic. Ale jest charakteryczne. W tym kraju nie lubią ostateczności. Nie bądź jednak zanadto Anglikiem. I nie mów niedorzeczności. Nam nie potrzeba zapobiegania, tylko — leczenia.
Pochylił się nad stołem i, przejrzawszy leżące