Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.1 021.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby krwią nabiegłe. I nawet chodnik pod stopami pana Verloka, miał ten sam odblask starego złota, na który nie padał cień ani od murów, ani od drzew, ani od postaci ludzi i zwierząt.
Pan Verlok szedł przez miasto bez cieniów, w atmosferze sproszkowanego złota, o rdzawych blaskach, padających na mury, na powozy, na dery końskie i na szerokie plecy idącego. Ale pan Verlok nie myślał o świetle. Wpatrywał się przez sztachety parku w ten obraz zamożności i zbytku. Nad tymi ludźmi należało czuwać. Zamożność i zbytek potrzebują opieki. Trzeba opiekować się ludźmi i końmi i powozami i służbą tych ludzi; trzeba czuwać nad źródłami ich bogactwa, w samem sercu miasta, i w sercu kraju. Cały społeczny porządek, zabezpieczający ich prawo próżniactwa, musi być strzeżony od zamachów płytkiej zawiści. To było niezbędną koniecznością — i pan Verlok zatarłby ręce z zadowolenia, gdyby nie to, że odczuwał wstręt do każdego, zbytecznego ruchu. Lenistwo jego nie było może hygieniczne, lecz było mu przyjemne. Praktykował je z pewnego rodzaju fanatyzmem, a raczej z fanatyczną bezwładnością. Syn ludzi pracujących, przeznaczony sam do życia ciężkiej pracy, upodobał sobie lenistwo, skutkiem wpływów równie niezrozumiałych, jak pociąg do jednej kobiety, wśród tysiąca innych. Był zanadto leniwy, nawet na zwykłego demagoga, na mówcę robotniczego, na przywódcę ludzi pracy. To było dla niego już zanadto męczące. Pożądał dogodniejszych form bytu; być może, że żywił filozoficzną niewiarę co do skutecz-