Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp.
Ossipon nie patrzył na nią; twarz jego wyglądała jak gipsowa maska zdjęta z niego po ciężkiej chorobie.
— Ach prawda — rzekł — potrzeba mi teraz pieniędzy na kupienie biletów.
Pani Verloc rozpięła kilka haftek stanika, patrząc ciągle przed siebie i podała mu nowy portfel ze świńskiej skóry. Wziął go bez słowa i wsunął rzekłbyś w głąb własnej piersi. Potem trzepnął się po wierzchu palta.
Wszystko to odbyło się bez zamiany jednego spojrzenia; robili wrażenie dwojga ludzi, którzy wypatrują upragnionego celu. Dopiero gdy dorożka skręciła na rogu ulicy i zbliżała się do mostu, Ossipon znów otworzył usta.
— Czy wiesz ile tam jest pieniędzy? — zadał pytanie, jakby się zwracał de elfa siedzącego na głowie konia między jego uszami.
— Nie — rzekła pani Verloc. — Dał mi to. Nie liczyłam. Nie przyszło mi to wcale na myśl. A potem — —
Poruszyła z lekka prawą ręką. Było tyle wyrazu w nieznacznym ruchu tej prawej ręki, która przed niespełna godziną zadała śmiertelny cios, przebijając ludzkie serce, że Ossipon nie umiał powstrzymać dreszczu. Przedłużył go umyślnie i mruknął:
— Zimno mi. Przemarzłem do szpiku kości.
Pani Verloc patrzyła prosto przed siebie w perspektywę swej ucieczki. Niby żałobna chorągiew rozpostarta nad ulicą, słowa: „Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp“ — uderzały niekiedy o jej wytężone spojrzenie. Poprzez czarną woalkę