Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pan na to powie, jeśli się przyznam, że pana szukałam? — rzekła pani Verloc, ściskając mocno jego ramię.
— Powiem, że nikt chętniej ode mnie nie dopomoże pani w jej troskach — odrzekł Ossipon, czując iż zbliża się do celu z szybkością wręcz niesłychaną. Zawrotne tempo, jakie przybrała owa delikatna sprawa, tamowało mu oddech.
— W moich troskach — powtórzyła zwolna pani Verloc.
— Otóż to właśnie.
— A czy pan wie, jakie mam troski? — wyszeptała z dziwnym naciskiem.
— W dziesięć minut po przeczytaniu wieczornej gazety — odrzekł Ossipon z zapałem — natknąłem się na człowieka, którego pani może widziała parę razy w sklepie; pomówiłem z nim i ta rozmowa wyjaśniła mi wszystko. Zaraz potem wyruszyłem tutaj, nie wiedząc czy pani... Podobała mi się pani od pierwszej chwili kiedy panią ujrzałem — zawołał, jakby nie mogąc się opanować.
Towarzysz Ossipon słusznie przypuszczał, że nie ma kobiety, która by choć trochę nie uwierzyła takiemu oświadczeniu. Ale nie wiedział, że pani Verloc uczepiła się jego słów z zapamiętałością, jaką instynkt samozachowawczy daje uchwytowi tonącego człowieka. Dla wdowy po panu Verlocu ten krzepki anarchista był promiennym zwiastunem życia.
Szli powoli krok w krok.
— Tak mi się też zdawało — szepnęła po cichu pani Verloc.
— Wyczytała to pani z mych oczu — poddał Ossipon z wielką pewnością siebie.
— Tak — tchnęła w pochylone ku niej ucho.