Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwykłych miłosnych poczynań było to przedsięwzięcie wielkie i poważne. Nie wiedział jak dużo mógłby osiągnąć, ani jak daleko będzie się musiał posunąć, aby zdobyć to co jest do zdobycia — jeśli w ogóle w tym wypadku coś zdobyć można. Te wątpliwości przyćmiły radość Ossipona i nadały jego głosowi wstrzemięźliwość odpowiadającą sytuacji.
— Czy zechce mi pani powiedzieć, dokąd pani szła? — rzekł ściszonym głosem.
— Niech pan nie pyta! — zawołała pani Verloc, opanowując gwałtowny wstrząs. Cała jej potężna żywotność wzdrygnęła się na myśl o śmierci. — Wszystko jedno dokąd szłam...
Ossipon doszedł do wniosku, że jest bardzo podniecona ale najzupełniej trzeźwa. Milczała chwilę u jego boku, a potem nagle zrobiła coś czego zupełnie nie oczekiwał. Wsunęła mu rękę pod ramię. Ten gest zaskoczył go, zwłaszcza stanowczość, którą wyczuł w dotknięciu. Ale sprawa była delikatna i towarzysz Ossipon zachował się z delikatnością. Poprzestał na lekkim przytuleniu tej ręki do swych krzepkich żeber. Jednocześnie zaś uczuł, że pani Verloc ciągnie go naprzód i poddał się temu. Przy końcu Brett Street zdał sobie sprawę, iż pani Verloc zwraca się na lewo. Znów jej się poddał.
Handlarz owoców na rogu zagasił gorejącą wspaniałość swych pomarańcz i cytryn; Brett Place pogrążył się w mroku usianym mglistymi aureolami nielicznych latarni, zaznaczających trójkątny kształt placu; w środku tkwiły trzy lampy na jednym słupie. Dwie ciemne postacie mężczyzny i kobiety idących pod rękę sunęły zwolna wzdłuż murów, jak para bezdomnych kochanków wśród beznadziejnej nocy.